top of page

FACEBOOK

INSTAGRAM

Może morze...?

Byłam już na czterech rejsach po Mazurach i znałam "Piratów z Karaibów" na pamięć. Rejs morski był więc tylko kwestią czasu. Okazja nadarzyła się w majówkę 2012, tuż po egzaminach gimnazjalnych. Nasze środowisko harcerskie uruchomiło znajomości i zorganizowało 7-dniowy rejs Gdynia-Bornholm-Gdynia na słynnym jachcie Zjawa IV. Zapisałam się chyba jako pierwsza i kilka dni przed wyjazdem nie myślałam już o niczym innym.


Pierwsze ostrzeżenie


Zjawa IV od razu mi się spodobała. Tak wyobrażałam sobie prawdziwy jacht morski - drewno, jeszcze więcej drewna, koło sterowe zamiast rumpla, busola. Po pierwszym wejściu pod pokład to wrażenie zostało zastąpione tym, że zaraz zwymiotuję. Choroba morska dała o sobie znać już w porcie. Nikt się tym jednak na razie nie przejmował, byliśmy zajęci przygotowaniami do wyjścia. Wrzuciliśmy żarcie na pokład, poupychaliśmy je po jaskółkach a po wszystkich technicznych zabiegach, o których my, młodsi, nie mieliśmy wtedy pojęcia, Zjawa IV była gotowa. Wypłynęliśmy koło 18, żegnani przez tłum fanów na nadbrzeżu (3 osoby). Pogoda była piękna, wiatr dobry na tyle, żeby postawić żagle i płynąć bez wspomagania silnikiem. Do Helu było wiele godzin żeglugi . Mojej zmianie przypadła wachta 20-24. Byłam zadowolona - wyobrażałam sobie, że przez cudowne cztery godziny będę obserwować rozgwieżdżone niebo i z rozwianym włosem sterować jachtem ku rozjaśnionej linii półwyspu helskiego. Prawie się udało. Z kubkiem herbaty, przyczepieni wąsami[1] do relingów trzęśliśmy się z zimna na swoich stanowiskach i próbowaliśmy, za pomocą lornetki, obserwować te trzy gwiazdy, które udało nam się wypatrzyć. Stanie na oku na dziobie okazało się w tym momencie najlepszą fuchą - nie było się do kogo odezwać i dobrze, bo nikomu nie chciało się za bardzo gadać. O 24 zeszliśmy z wachty, a ja, już lekko zielona, walnęłam się na koję, nabijając sobie przy okazji guza na czole - nie zauważyłam tej ściany. Resztę nocy spędziłam na zastanowieniu się czy spadnę z koi i rozbiję sobie głowę. Więcej nie biorę górnego łóżka.



Bałagan powstał raczej szybko...


Rzygamy na zawietrzną!


Ta informacja została nam przekazana na samym początku rejsu przez ludzi o wiele bardziej doświadczonych - cześć ich mądrości.

Rano, koło 9 dopłynęliśmy do jednego z portów tuż za Helem, pewnie do Włodka. Byłam wniebowzięta - jedną nogą byłam już na betonowym nabrzeżu kiedy okazało się, że wypływamy -mieliśmy zgarnąć tylko kapitana z portu. Reszta tego dnia była ......... Wszyscy chorowali. Jedni leżeli pod pokładem niezdolni do jakiegokolwiek ruchu, poza tym na pokład i z powrotem(potem morze zostało zastąpione przez wiadro). Byli też tacy, którzy ku mojej zazdrości w ogóle nie haftowali. To nie było sprawiedliwe, ale trudno, źle tak naprawdę czuł się każdy. Ja z dwiema kumpelami zajęłam strategiczne miejsca na rufie - mniej bujało i można w spokoju się wyrzygać. Ta odrobina prywatności była nam potrzebna co około 40 minut. Na pierwszy ogień szedł wczorajszy obiad, potem kisiel (to było całe śniadanie), na końcu woda. Ulga jaka potem następowała pozwalała nam wykonywać prace na pokładzie i były to naprawdę świetne chwile, szczególnie stanie przy kole, bo mało co daje taką radość i jednocześnie wymaga takiego skupienia, jak sterowanie jachtem morskim.

Ważne było picie, przy chorobie morskiej o odwodnienie bardzo łatwo. Z jedzeniem było ciężko, do tego nadawał się tylko kisiel (wiśniowy rządzi).

Kiedy przed północą zeszliśmy z wachty, która w zasadzie trwała cały dzień, choroba powoli zaczynała ustępować. Według mnie głównie dlatego, że dowiedzieliśmy się, że następnego dnia przed południem dopłyniemy do Bornholmu.



Buraki


Tak wyglądaliśmy, kiedy zobaczyliśmy się w lustrach w toalecie publicznej na Christiansᴓ. Malutka wyspa, oprócz cudownych widoków i ulgi zejścia na ląd zafundowała nam niezły szok - nigdy nie leżcie cały dzień na pokładzie bez kremu z filtrem.

Wylądowaliśmy na archipelagu Ertholmene koło 8 rano i była to wzruszająca chwila. Całowaliśmy słodki grunt i śpiewaliśmy pieśni pochwalne na cześć kapitana. Dobrze, to nie do końca prawda, ale byliśmy gotowi to zrobić. Pogoda była piękna, wiało, a my pozwoliliśmy sobie na 2 godzinny odpoczynek na lądzie i zwiedzanie wysp - Christiansᴓ i Fredriksᴓ. Są to jedyne wyspy na tym archipelagu zamieszkane przez ludzi. Żadnych samochodów, drzewa to atrakcje turystyczne a kolonia edredonów była większa niż liczba mieszkańców. Wszyscy czuli się już lepiej. Do Bornholmu zostało tylko 16 mM[2]. Po wypłynięciu zabraliśmy się całą załogą za prace pokładowe - dek dymił, a my na kolanach szorowaliśmy stare drewno. Kapitan był wybitnym taktykiem, odpoczęli to teraz do roboty. Oprócz zajęć na pokładzie uczyliśmy się też nawigacji i wypełniania dziennika pokładowego - tu niespodzianka, wcale nie opisuje się tam, kto się rozchorował ani co było na obiad. Wspomagani silnikiem koło 11 wylądowaliśmy w Nexᴓ.

Tu muszę się przyznać, że z Nexᴓ zapamiętałam niewiele. Mieliśmy okazje przekonać się, jak cudowną wyspą jest Bornholm, kiedy wybraliśmy się na kilkugodzinny spacer wzdłuż brzegu wyspy. Sama okolica portu sprawiała natomiast niemiłe wrażenie opuszczonej. Po południu, po powrocie z wycieczki mieliśmy krótki kurs prac bosmańskich, jak choćby naprawa lin. Następnego ranka, po dokładnym wyszorowaniu się w portowych sanitariatach, wypłynęliśmy i skierowaliśmy się ku północnej części wyspy.



Tam, gdzie rosną zawilce


Nasz rejs odbył się sześć lat temu, niektóre szczegóły wyparowały mi z głowy, a wiele rzeczy z którymi się wtedy zetknęłam już tak nie wygląda, musicie mi wybaczyć. Te najważniejsze jednak zostały. Kolejnym przystankiem po Nexᴓ był port w pięknej okolicy zamku Hammershus - największego skandynawskiego zamku. Droga z portu do ruin fortyfikacji prowadziła przez pola, potem obok dużego kamieniołomu, a ostatecznie przez cudowny las. Była pora kwitnięcia zawilców i całe poszycie lasu było białe. Ciekawostka - w lesie nie leżały sterty śmieci, jednak się da.

Ruiny twierdzy znajdują się na lekkim wzniesieniu nad brzegiem morza. Twierdza jest duża, ale jeśli ktoś był na zamku Książ na Dolnym Śląsku, na tym rozmiar Hammershus nie zrobi aż takiego wrażenia. Nie ma jednak opcji, żeby okolica się komuś nie spodobała - to w końcu Bornholm.



Do Gdyni


Powrót z Bornholmu poszedł sprawnie, choć były też momenty bezwietrzne. Nie obyło się też bez niespodzianek. Rano, dzień przed planowanym wejściem do portu, w Gdyni pojawiła się mgła, akurat na mojej wachcie. Nic nie było widać, więc w ruch poszedł radar, który szybko stał się główną atrakcją dla wachtujących, którzy naoglądali się za dużo filmu "Polowanie na Czerwony Październik". Ostatnią noc rejsu spędziliśmy w porcie na Helu. Następnego ranka zaskoczyła nas ogromna ulewa. Zanim zamierzyliśmy się na wejście do portu, przepłynęliśmy obok Westerplatte i zasalutowaliśmy przed pomnikiem Obrońców.

Przed południem, cali przemoczeni przybiliśmy do kei w Gdyni. Rejs, jak wiadomo lub nie, kończy się porządnym wysprzątaniem jachtu. Tak zrobiliśmy, czyszcząc wszystkie jaskółki, sprzątając kambuz, koje i WC a na pokładzie klarując liny i żagle. Zjawa IV była gotowa do zdania, a my do powrotu do domu, każdy z przydziałem jedzenia, które zostało po rejsie i co ważne z zaświadczeniem o wyrobieniu godzin na morzu (kto robił sternika morskiego ten wie). Nie lubię sentymentów, ale przyznam się, że w drodze powrotnej do domu popłakałam się, że rejs już się skończył.


Co to morze robi z ludźmi.


[1]Wąsy- dwie równej długości liny przyczepione do kamizelki ratunkowej, zakończone karabinkami, służą do przyczepiania się do elementów jachtu, żeby zapobiec wypadnięciu załoganta za burtę.

[2]mM- skrót od mili morskiej równej 1,852 km.

bottom of page